wtorek, 24 lipca 2012

W oczekiwaniu na cud

Ciąża. Dziewięć miesięcy. 40 tygodni. 280 dni. Niemal każdy poradnik dla przyszłej mamy, oprócz wizji wspaniałego okresu oczekiwania na narodziny potomka, roztacza nieznośną aurę nakazów, zakazów, zasad, reguł. Każdy rozpisuje się o tym, co wolno, a zwłaszcza czego nie wolno jeść, pić, robić, słuchać, mówić... Generalnie tragedia. Ja od samego początku wyszłam z założenia, że ciąża to jednak nie choroba i raczej nienaturalnym byłoby z dnia na dzień zmienić swoje nawyki o 180 stopni. Postanowiłam wsłuchiwać się w siebie i przede wszystkim nie czytać żadnych cioć "dobra rada". Poradniki poszły do kosza, a strony internetowe przyblokowane (no, tylko w mojej głowie). Dziś wiem, że wyszło nam to na dobre, a zwłaszcza mojemu zdrowiu psychicznemu. 
Oczekiwane na malucha było naprawdę dobrym okresem. Miałam to szczęście, że czułam się świetnie. Z czasem organizm zaczął komunikować, czego mu potrzeba. Zaczęłam zjadać tony słodyczy. Dzień bez delicji albo snickersa dniem straconym. O dziwo, na koniec okazało się, że mamy tylko 10kg do przodu. To chyba jakiś drugi cud w tle. Nogi nie puchły, torsji nie było. Zgaga, tak! ta nam towarzyszyła niemal od początku. Na szczęście litr mleka dziennie pomagał przetrwać. Brzuszek rósł, aż w końcu na półmetku wiadomo było, że czekamy na chłopca. Jak każda mama chciałam przede wszystkim, żeby było zdrowe, a jednak myśląc o dziecku, zawsze wyobrażałam sobie dziewczynkę. Nie wiem, czym to było powodowane. Może tym, że jestem jedynaczką,  nie mam brata i nigdy nie miałam szczególnego kontaktu z maluchami. Nie potrafiłam sobie wyobrazić, jak to będzie wychowywać chłopca. Myśląc o sobie jako matce, widziałam trzymającą mnie za rękę małą księżniczkę,a nie księcia. Teraz trzeba było na nowo poprzestawiać w swojej głowie myślenie i przede wszystkim wybrać imię. Na początku był Antoś. Potem pojawił się Przemek. 


Stanęło w końcu na Patryku, a właściwie Patryku Antonim.
I tak czekaliśmy, ciągle nie dowierzając. Nic nie szykowaliśmy, bo pokoiku dla malucha brak. Nie było wózka, łóżeczka, zabawek, ubranek. Codziennie o piątej rano wstawałam do pracy, wyprowadzałam psa i jechałam 20km. Cel - do końca w robocie, bo po prostu ją lubię, a w domu bym oszalała. Na trzy tygodnie przed porodem wreszcie trochę się zorganizowaliśmy. Pojawiła się kołyska, przyjechał wózek i kupiliśmy trochę ubranek. Srebrna Akacja podesłała niezbędnik szpitalny i w końcu spakowałam torbę.  Dalej czekaliśmy i ciągle nie docierało do nas, co się niebawem wydarzy. Mnie brakowało instynktu macierzyńskiego i nadal twierdziłam, że nie lubię dzieci, ale swoje będę kochać całym sercem. Czterdziesty tydzień - walka z mężem, żeby pozwolił mi jechać do pracy. Piątek, ostatni dzień w robocie i cel - rodzimy w weekend, bo przecież po to biorę wolne i tak wypada termin. Sobota, 21 kwietnia, dzień urodzin mojej Ś.P. mamusi. Rozmowa z brzuchem - "Patryś, zrób babci prezent, jeszcze kilkanaście godzin masz". Godzina 21.00. Zaczynają się delikatne skurcze. 22.00 są już trochę silniejsze. 


22.30 - Darek odlicza czas między skurczami. 23.00 - M dzwoni do swojej mamy:"Mamo, ona nie chce jechać do szpitala, a ja przecież porodu nie odbiorę, ma skurcze co 4 minuty". 23.15 - z miną skazańca ładuję się do auta.  23.30 - porodówka, sterta papierów do wypełnienia, wstrętna koszula i idziemy na oddział. Chodzę, cały czas chodzę, żeby poród jak najszybciej postępował. 1.00 - postępuje, położna jest dobrej myśli, daje nam 3 godziny. 3.00 - już nie postępuje, szlag, stoimy w miejscu. 5.00 - zaczyna się prawdziwa masakra. Tak boli, że moje śpiewy słyszy cały oddział. Szkoła rodzenia poszła w las, zapomniałam o oddechach. Zasypiam na stojąco w przerwie między skurczami. 7.00 - wpada nowa zmiana i moje zbawienie. Zastrzyk i za dwie godziny rodzimy. Druga faza porodu to zaledwie 27 minut i w porównaniu do pierwszej - prawdziwy pikuś. No i wreszcie jest - nasz mały CUD. 56cm, 3370gram, 10 punktów Apgar. Malutkie paluszki, niemal łysy, z uszkami po tacie i noskiem chyba jednak po mamie. Już nie pamiętam, że przed chwilą bolało. Już nie chce mi się spać. Patrzę w małą twarzyczkę przytuloną do piersi i ciągle nie dowierzam, że to nasze, że jeszcze przed chwilą było u mnie w brzuchu.


Cud narodzin. Cud macierzyństwa. Cud nowego istnienia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zobacz także

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...

Labels