Ciąża. Dziewięć miesięcy. 40 tygodni. 280 dni. Niemal każdy poradnik dla przyszłej mamy, oprócz wizji wspaniałego okresu oczekiwania na narodziny potomka, roztacza nieznośną aurę nakazów, zakazów, zasad, reguł. Każdy rozpisuje się o tym, co wolno, a zwłaszcza czego nie wolno jeść, pić, robić, słuchać, mówić... Generalnie tragedia. Ja od samego początku wyszłam z założenia, że ciąża to jednak nie choroba i raczej nienaturalnym byłoby z dnia na dzień zmienić swoje nawyki o 180 stopni. Postanowiłam wsłuchiwać się w siebie i przede wszystkim nie czytać żadnych cioć "dobra rada". Poradniki poszły do kosza, a strony internetowe przyblokowane (no, tylko w mojej głowie). Dziś wiem, że wyszło nam to na dobre, a zwłaszcza mojemu zdrowiu psychicznemu.
Oczekiwane na malucha było naprawdę dobrym okresem. Miałam to szczęście, że czułam się świetnie. Z czasem organizm zaczął komunikować, czego mu potrzeba. Zaczęłam zjadać tony słodyczy. Dzień bez delicji albo snickersa dniem straconym. O dziwo, na koniec okazało się, że mamy tylko 10kg do przodu. To chyba jakiś drugi cud w tle. Nogi nie puchły, torsji nie było. Zgaga, tak! ta nam towarzyszyła niemal od początku. Na szczęście litr mleka dziennie pomagał przetrwać. Brzuszek rósł, aż w końcu na półmetku wiadomo było, że czekamy na chłopca. Jak każda mama chciałam przede wszystkim, żeby było zdrowe, a jednak myśląc o dziecku, zawsze wyobrażałam sobie dziewczynkę. Nie wiem, czym to było powodowane. Może tym, że jestem jedynaczką, nie mam brata i nigdy nie miałam szczególnego kontaktu z maluchami. Nie potrafiłam sobie wyobrazić, jak to będzie wychowywać chłopca. Myśląc o sobie jako matce, widziałam trzymającą mnie za rękę małą księżniczkę,a nie księcia. Teraz trzeba było na nowo poprzestawiać w swojej głowie myślenie i przede wszystkim wybrać imię. Na początku był Antoś. Potem pojawił się Przemek.
Stanęło w końcu na Patryku, a właściwie Patryku Antonim.
I tak czekaliśmy, ciągle nie dowierzając. Nic nie szykowaliśmy, bo pokoiku dla malucha brak. Nie było wózka, łóżeczka, zabawek, ubranek. Codziennie o piątej rano wstawałam do pracy, wyprowadzałam psa i jechałam 20km. Cel - do końca w robocie, bo po prostu ją lubię, a w domu bym oszalała. Na trzy tygodnie przed porodem wreszcie trochę się zorganizowaliśmy. Pojawiła się kołyska, przyjechał wózek i kupiliśmy trochę ubranek. Srebrna Akacja podesłała niezbędnik szpitalny i w końcu spakowałam torbę. Dalej czekaliśmy i ciągle nie docierało do nas, co się niebawem wydarzy. Mnie brakowało instynktu macierzyńskiego i nadal twierdziłam, że nie lubię dzieci, ale swoje będę kochać całym sercem. Czterdziesty tydzień - walka z mężem, żeby pozwolił mi jechać do pracy. Piątek, ostatni dzień w robocie i cel - rodzimy w weekend, bo przecież po to biorę wolne i tak wypada termin. Sobota, 21 kwietnia, dzień urodzin mojej Ś.P. mamusi. Rozmowa z brzuchem - "Patryś, zrób babci prezent, jeszcze kilkanaście godzin masz". Godzina 21.00. Zaczynają się delikatne skurcze. 22.00 są już trochę silniejsze.
22.30 - Darek odlicza czas między skurczami. 23.00 - M dzwoni do swojej mamy:"Mamo, ona nie chce jechać do szpitala, a ja przecież porodu nie odbiorę, ma skurcze co 4 minuty". 23.15 - z miną skazańca ładuję się do auta. 23.30 - porodówka, sterta papierów do wypełnienia, wstrętna koszula i idziemy na oddział. Chodzę, cały czas chodzę, żeby poród jak najszybciej postępował. 1.00 - postępuje, położna jest dobrej myśli, daje nam 3 godziny. 3.00 - już nie postępuje, szlag, stoimy w miejscu. 5.00 - zaczyna się prawdziwa masakra. Tak boli, że moje śpiewy słyszy cały oddział. Szkoła rodzenia poszła w las, zapomniałam o oddechach. Zasypiam na stojąco w przerwie między skurczami. 7.00 - wpada nowa zmiana i moje zbawienie. Zastrzyk i za dwie godziny rodzimy. Druga faza porodu to zaledwie 27 minut i w porównaniu do pierwszej - prawdziwy pikuś. No i wreszcie jest - nasz mały CUD. 56cm, 3370gram, 10 punktów Apgar. Malutkie paluszki, niemal łysy, z uszkami po tacie i noskiem chyba jednak po mamie. Już nie pamiętam, że przed chwilą bolało. Już nie chce mi się spać. Patrzę w małą twarzyczkę przytuloną do piersi i ciągle nie dowierzam, że to nasze, że jeszcze przed chwilą było u mnie w brzuchu.
Cud narodzin. Cud macierzyństwa. Cud nowego istnienia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz